Blisko, coraz bliżej choć… w paku lodowym

Choć nasi koledzy nieco odczarowują wyobrażenie niektórych “o pełnym przygód rejsie na koniec świata” i tak im trochę zazdrościmy tej niecodziennej monotonni. Zwłaszcza że do Oazy Bungera zostało ok. 2 tysięcy kilometrów!

37 dzień rejsu

68°59,96’ S, 76°34,99’ E, kurs = 277°, V=6,8 kn, stan morza 1

Życie na statku płynie tak jak on sam – leniwie i bez niespodzianek. Pragnę rozczarować wszystkich, którzy czekają na dramatyczne wydarzenia o rozgłosie medialnym, ale jednocześnie ucieszyć naszych bliskich, którzy życzyli nam szczęśliwej podróży i stopy wody pod kilem. Stopa wody zapewniona – jak nie w stanie płynnym, to w postaci lodu, którego pełno wokół nas. Sytuacja trochę się komplikuje, kiedy dochodzi do pierwszego poważnego starcia z lodem. Antarktyda nie przywita nas z otwartymi ramionami.

Sceny rozgrywające się na styku kier lodowych z lodołamaczem są tak spektakularne, że zapierają dech w piersiach. Nie bacząc na opór, lodołamacz wbija się w kry jak młot Ajaksa, łamiąc, krusząc i bez pardonu wywracając je do góry nogami, wzbijając przy tym fontanny wody. Dla zwiększenia efektywności działań na mostku stoi dedykowany oficer wachtowy (hydrolog). Ma on wytyczać optymalną ścieżkę toru wodnego (w gwarze lodołamaczy “rjeczku”, czyli rzeczkę), na której będzie więcej wody niż lodu, szczególnie grubego. Do pomiaru grubości lodu służy pozioma, trzymetrowa tyczka, wystająca z prawej burty głównego pokładu. Pomiar dokonywany jest metodą optyczną, nieuzbrojonym okiem kolejnego wachtowego. Patrząc z górnego pokładu w dół, wachtowy porównuje grubość najechanej i postawionej do pionu kry z paskową podziałką, namalowaną na tyczce. Każdy pasek (na przemian biały i czerwony) to 10 cm. Proste? Proste.

Około północy z 15 na 16 grudnia na Morzu Współpracy (Cooperation Sea) napotykamy zwarte pole lodowe, blokujące drogę do Stacji Progress w zatoce Pritz (Pritz Bay). Obserwuję z górnego pokładu, jak przy pełnej mocy silników lodołamacz naciera na lód, a ten załamuje się pod jego ciężarem. Trwa to kilka godzin. W końcu, wibrując i jęcząc, lodołamacz pokonuje lodowy szaniec i rankiem znajdujemy się na akwenie wolnym od lodu. Kry lodowe posprzątał tutaj wiatr, zamiatając je w północno-zachodnie sektory morza. Jednak około południa znów pojawiają się pola lodowe, a około 13-tej, zza horyzontu, wyłaniają się pierwsze skały ostatniego, nieznanego mi jeszcze kontynentu.

Lodołamacz wpada w drgawki i wibracje, coraz ciężej idzie mu walka z grubym lodem. O 16.00 stajemy, na tyle jednak blisko brzegu, aby resztę dystansu, ok. 20 km, pokonały helikoptery. Tak po ludzku, to żal mi Antarktydy. Broniła się dzielnie, ale do odparcia ludzkiej inwazji, musi wytwarzać więcej lodu.

Postoimy, aż ekspedycja upora się z rozładunkiem ludzi i sprzętu do stacji Progress. Pewnie to potrwa 2-3 dni. Potem wyruszymy na wschód, do kolejnej rosyjskiej stacji Mirnyi, leżącej na trasie do Oazy Bungera. Spieszymy się, bo przylepa lodowa, do której chce przybić lodołamacz, może wkrótce odpaść od brzegu. Do bieguna południowego rzut beretem, 2200 km. Do Stacji Dobrowolskiego mniej więcej tyle samo. Blisko, coraz bliżej.

Przesłane przez Marka Lewandowskiego